Saturday, July 30, 2016

Witamy na Dzikim Zachodzie!


Kowbojki, kapelusz, kraciasta koszula czyli...Witamy na Dzikim Zachodzie! 

Udało mi się odwiedzić kolejny stan, a mianowicie Wyoming, gdzie spędziłam wraz z moją host rodziną tydzień na ranczu. Dookoła mając jedynie góry i lasy. Przez tydzień mieszkając w drewnianym domku tuż obok górskiego potoku, co noc usypiałam przy relaksującym szumie wody rozbijającej się o kamyki. Totalnie wkręciłam się w atmosferę rancza codziennie biegając w moich kowbojkach i kapeluszu, korzystając z uroków natury, podziwiając jej piękno i zapominając na chwilę o życiu w mieście i jego pędzie. Żebyście nie myśleli, że było mi tak zupełnie dobrze oczywiście przy tym wszystkim pracowałam. No, ale zawsze lepsza taka praca niż codzienna monotonnia. I to jest właśnie to, co zaczęłam doceniać po czasie bycia z moją host rodziną. Mimo, że moje życie nabrało szalonego tempa, jest zwariowane i nieprzewidywalne. Mimo, że ciągle żyję na walizkach to nie mogę narzekać na monotonnię i nudę. 


Od pierwszego wejrzenia zakochałam się w otaczającym nas krajobrazie i atmosferze, która panowała na ranczu. Już pierwszego wieczoru, kiedy tylko dotarliśmy na miejsce udaliśmy się na kolację, oczywiście - na świeżym powietrzu. Każdy posiłek na ranczu poprzedzony był rozchodzącym się dookoła dźwiękiem dzwonu, który informował gości, że czas na strawę! Po kolacji udaliśmy się na przejażdżkę przyczepą ciągniętą przez traktor, zasiadając oczywiście na sianie. I w iście amerykańskim stylu kończąc nasz niezmiernie długi (z uwagi na podróż) dzień, piekąc pianki marshmallow nad ogniskiem.



Niewątpliwie najlepszą częścią całego wyjazdu była dla mnie jazda konna! Przed którą byłam szczerze mówiąc odrobinę zestresowana, kiedy host oznajmił mi, że zapisał mnie na wieczorną przejażdzkę. Ostatni raz siedziałam na koniu mając może 5 lat co skończyło się moim z tego ów konia upadkiem. Tak, może to jest przyczyną moich nie zawsze mądrych pomysłów. W każdym razie... 
Stres minął jak tylko wsiadłam na konia imieniem Nemo. Mogę śmiało powiedzieć, że była to jedna z najwspanialszych chwil, jakich doświadczyłam podczas mojej przygody w stanach. I nie o samą w sobie jazdę konną mi tutaj chodzi, ale o niesamowite widoki, jakie malowały się dookoła. I nie bez powodu używam słowa malowały, gdyż wyglądało to zupełnie jak z obrazka lub jak filmu o Dzikim Zachodzie. A jazda konna była do tego dodatkiem, która pozwalał zachwycać się tym niepowtarzalnym widokiem w nietypowy sposób. Czułam się zupełnie jak w westernie, jadąc konno przez górskie ścieżki, przez las... Oczywiście, także tym razem nie zabrakło ogniska w lesie z wszechobecnymi amerykańskimi S'mores - piankami marshmallows z czekoladą i krakersami. 

Próbowałam w trakcie przejażdżki robić zdjęcia, które niestety moim zdaniem i tak nie oddadzą tych cudownych widoków... 







Inną ciekawą rzeczą, której doświadczyłam było imprezowanie w totalnie amerykańskim stylu. A mianowicie, jestem tu już prawie rok (!) - tak, dokładnie tyle minie za 10 dni (uwierzycie? bo ja nie!). I... nie byłam na prawdziwej amerykańskiej domówce! A tu proszę, na ranczu wszystko może się zdażyć. Otóż, jak się okazało obsługa rancza to sami młodzi ludzie, dla których była to wakacyjna praca i którzy jak to młodzi ludzie po pracy szukali rozrywki... Wiąże się to oczywiście z codzinnymi imprezami, na które miałam okazję być zaproszona. A wręcz później - wysłana przez hostów. Tak więc oto, po ciężkim dniu pracy udałam się na prawdziwą amerykańską domówkę, pierwszy raz w życiu grając w beer ponga, flip cups i inne pojechane amerykańskie gry alkoholowe. A także, uwaga, doświadczając pierwszego w życiu amerykańskiego wesela! Okay... Nie było ono prawdziwe jak się okazało. Była to jedynie impreza pozorowana na wesele, ale byłam pod ogromnym wrażeniem zaangażowania i dopracowania każdego szczegółu jak przygotowanie ołtarza, wygłaszanie przemów i przeprowadzenia ceremonii w bardzo realistyczny sposób. Wszyscy byli oczywiście przebrani, był ksiądz, byli faceci przebrani za druhny i kobiety występujacy jako drużbowie. Nie zabrakło pary młodej, którą ku mojemu zaskoczeniu okazali się dwaj mężczyźni. I tak, nie zabrakło białej sukni! Wszystko oczywiście zakończyło się jedną, wielką imprezą...


A jeśli o imprezach już mowa... 
Na zakończenie naszego wyjazdu udaliśmy się na prawdziwą kowbojską potańcówkę, z muzyką na żywo... Czy było fajnie tego Wam nie powiem, bo musiałam iść do domu z dzieckiem płaczącym, że mu za głośno. No cóż, nie można mieć wszystkiego. 



Korzystając z chwili wolnego wybrałam się na spacer po górach. Mając odrobinę spokoju tylko i wyłącznie dla siebie. W samotności rozkoszując się otaczającymi mnie widokami i ciszą, przeplataną odgłosami świerzczy czy innego robactwa. Gdzieniegdzie napotykając potok, przebiegające stado saren lub... niespodziewanie znajdując końską podkowę, którą przemyciłam w walizce jako moją pamiątkę z kolejnego odwiedzonego miejsca. 




Friday, June 24, 2016

 Mój blog trochę umarł. Właśnie uświadomiłam sobie, że ostatni post napisałam grubo ponad miesiąc temu! Jak nie więcej. Zupełnie nie czuję, że minęło aż tyle czasu. A już w ogóle nie czuję, że od mojego przylotu minęlo 10 miesięcy! A właściwie... prawie 11. Czas leci zdecydowanie zbyt szybko. Szczególnie ostatnio czuję, że tygodnie po prostu mijają zanim się obejrzę. Jeszcze niedawno odliczałam jak mijały mi tutaj pierwsze miesiące, a tu... lada dzień stuknie 11 miesięcy. Co takiego wydarzyło się w ciągu tego czasu? Przede wszystkim stanęłam przed decyzją o przełużeniu programu. Tak więc...zamiast we wrześniu, wrócę do Polski w czerwcu przyszłego roku. Decyzja do łatwych nie należała, ale nie żałuję.

W ciągu tego ponad miesiąca milczenia miałam pełno myśli i pomysłów, którymi chciałam się podzielić. Niestety czas ostatnio zapierdziela jak szalony, a ja żyjąc w ciągłym biegu nie znalazłam wystarczającej ilości czasu na to, by poskładać te myśli w jedną całość by coś sensownego napisać.
Tak wiem - wymówki, wymówki... i dla chcącego nic trudnego. Ale szczerze, nie mam pojecia dlaczego ten czas ostatnio mija jak zwariowany. Mam wrażenie, że z każdym tygodniem czekam tylko na weekend, który mija jeszcze szybciej niż pozostałe dni.

Zastanawiam się, czy wydarzyło się coś wartego zwrócenia uwagi? Hmm... Spotkanie Miley Cyrus na ulicy? Drew Barrymore na zajęciach z dziećmi i placu zabaw? Alec Baldwin na zajęciach ze spinningu wylewający siódme poty na rowerze tuż za mną? Nie, zdecydowanie nic ciekawego ostatnio nie widziałam.  Za to przebiegłam swoje pierwsze zawody na 10 km i napaliłam się na udział w półmaratonie. I udałam się z wiztą do Obamy, pozwiedzać trochę stolicę. Może nie pisałam ostatnio zbyt wiele, może wydawało mi się, że nie ma zwyczajnie o czym pisać, ale... jedno jest pewne. Cieszę się z każdej chwili, staram się wyciskać z czasu spędzonego tutaj jak najwięcej... !






I w końcu... jest lato! Które oczywiście spędzę w East Hampton. Chociaż uwielbiam być w New York City i ubolewam częściowo nad tym, że utknęłam w lesie, nie mam zasięgu, a po pracy nie wystarczy przejść "kilku bloków" by spotkać koleżankę i pójść choćby na spacer. To jednak, cieszę się... Bo uwielbiam klimat jaki tu panuje. Przede wszystkim jest plaża, dzięki której czuję się bardziej jakbym była bliżej domu.

Nie żeby mi się aż tak bardzo tęskniło, ale... za pierogi z jagodami dałabym teraz wszystko!






Wednesday, April 13, 2016


No i stuknęło mi kilka dni temu osiem miesięcy. I chociaż miałam napisać ten post w sobotę, co by było w dokładną "miesięcznicę", jak zwykle zabrałam się za niego i nie zdążyłam dokończyć...
Nawet nie wiem gdzie podział się ten cały czas, który tak szybko zleciał. Wiem jedno - to było najbardziej ekscytujące osiem miesięcy w moim życiu. I chociaż czytając mojego bloga może Wam się wydawać, że moje życie tutaj usłane jest różami, to nie zawsze było/jest mi lekko. Obok wielu wspaniałych momentów, które było dane mi przeżyć przez te osiem miesięcy, było również wiele momentów załamania i chęci powrotu do domu teraz, natychmiast. Jednak co nas nie zabije to nas wzmocni. I kiedy pojawia się kolejna przeszkoda na mojej drodze, nawet jeśli większa i trudniejsza do pokonania - wiem, że nie warto się załamywać, a trzeba próbować zwyciężać przeciwności.

Przez minione osiem miesięcy byłam w wielu fantastycznych miejscach, o których mogliście czytać na moim blogu. O niektórych nawet mi się nie śniło, że kiedykolwiek będę miała okazję odwiedzić. Poznałam wielu ludzi, z przeróżnych części świata. To było emocjonujące osiem miesięcy, w trakcie których przeżyłam wiele zabawnych, ekscytujacych, stresujących, wzruszających, przerażających, zaskakujących (i tak wymieniać mogę w nieskończoność przymiotniki określające całą gamę emocji jakie mnie ogarniały) sytuacji. 248 dni, z których każdy przynosił coraz nowsze przygody, wyzwania i bariery do pokonania.


Wy, czytający bloga, bardzo często widzicie tylko dobre strony. Nie chcę zanudzać Was smutnymi. Tym, że Święta Bożego Narodzenia, choć spędzone pod palmami, lecz poza domem i z dala od rodziny przynoszą Wam ogromną pustkę w sercu i uczucie samotności. Sylwester na Florydzie, spędzony  na plaży w towarzystwie butelki szampana lub przypadkowo napotkanego chińczyka nie zastąpi domówki z przyjaciółmi. Tym, że we własne urodziny, choć spędzone na Karaibach, o czym nigdy w życiu nawet nie śniliście, czujecie się okropnie samotni dostając życzenia od rodziny i przyjaciół przez internet, nie mogąc z nimi świetować... Nie wspomnę już o tym, że Wielkanoc w tym roku dla mnie nie istniała... 

Oczywiście, pozytywnych chwil jest wiele i zdecydowanie rzadziej pamiętam momenty, w których rozpaczliwie tęskniłam za domem. Zdecydowanie więcej jest chwil, w których myślę sobie, że nigdy nie pożałuję decyzji, żeby zostać au pair i wyjechać do USA.


Wszystko zaczyna się od decyzji. 
Od jednego powiedzianego sobie "tak" i postawienia wszystkiego na jedną kartę. 
Patrząc z perspektywy czasu widzę, że nie było trudno zdecydować się na wyjazd. Chociaż wtedy wydawało mi się to ogromnym wyzwaniem. Teraz nie żałuję, że je podjęłam, udowadniając tym samym wszystkim, którzy we mnie nie wierzyli, że dam radę. Ale przede wszystkim udowadniając sobie, że mogę!


Do ukończenia programu zostało mi 4 miesiące i w tym momencie stanęłam przed kolejną wielką decyzją w moim życiu, kolejnym wyzwaniem i kolejną odpowiedzią, na którą muszę znaleźć pytanie w sobie. Chcę zostać dłużej? Chcę wrócić do Polski? Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że będzie to trudniejsza decyzja niż ta, którą podejmowałam jeszcze kilka miesięcy temu. I szczerze mówiąc, nie sądziłam też, że kiedykolwiek przyjdzie mi to do głowy. Tak wiele razy zapierałam się, że wrócę, że na pewno nie zostanę z tą rodziną i tak dalej. Teraz widzę dopiero wszystko to, co się we mnie zmieniło od czasu przyjazdu. Jak inaczej patrzę na niektóre rzeczy. I że rok to tak na prawdę bardzo krótki okres czasu. Decyzja być może jest już podjęta gdzieś w mojej głowie, ale jeszcze nie wypowiedziałam jej na głos. Daję sobie jeszcze kilka dni na poukładanie tego w jedną całość. 


Moje dzisiejsze wypociny poprzeplatałam zdjęciami z ostatniej wycieczki, na którą było mi dane pojechać dzięki mojej host rodzinie. Mianowicie, spędziłam z nimi Wielkanoc (której właściwie nie odczułam) na francuskiej wyspie karaibskiej (fajnie brzmi :D) - Saint Barthelemy. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że będę mogła spędzić swoje 25 urodziny w tak cudownym miejscu. Mimo tego, że pracowałam i nie były to dla mnie typowe wakacje to był to jeden z najcudowniejszych momentów, jakie dotychczas mnie tutaj spotkały... Życie, choć nie zawsze piękne i kolorowe, bywa niesamowicie zaskakujace, przynosząc Wam niezapomniane chwile i pozostawiając bezcenne wspomnienia i przygody, które będziecie pamiętać do końca życia. 

Tuesday, March 29, 2016

Miami & Key West

Po dwóch dniach w Nowym Orleanie przyszła pora na długo przez nas wyczekiwane Miami! Spragnione promieni słonecznych wsiadłyśmy w samolot o 6 rano i łapiąc po drodze wschód słońca, leciałyśmy realizować dalszą część naszego planu wycieczki. Chociaż właściwie plan to nie jest dobre słowo, bo jako takiego nie posiadałyśmy. Wiedziałyśmy tylko, że lecimy do Miami na trzy, w przypadku Agaty cztery, dni. Jedyne co było pewne to zarezerwowane auto i zamiar pojechania na Key West. Nocleg? Kto by się tam martwił na zapas, spontanicznie po wylądowaniu zarezerwowałyśmy hostel. Lokalizacja perfekcyjna, warunki całkiem fajne, śniadanie wliczone w cene, 12 osób w pokoju - jakoś damy rade! I muszę przyznać, że nie było najgorzej. Było ciekawie, szczególnie z pięćdziesięcioletnią murzynką, która spała nago i nastawiała klimatyzację na bardzo zimne temperatury, tocząc nocne kłótnie z resztą osób w pokoju. Generalnie z naszymi współlokatorkami własciwie się mijałyśmy - one szły na imprezę, my odsypiałyśmy intensywny dzień zwiedzania... one odsypiały imprezę, my o 6 rano robiłyśmy pobudkę szykując się do wyjścia. Po tych wakacjach stwierdziłyśmy z Agatą, że właściwie to ciężko się z nami podróżuje :D 

Tak więc po załatwieniu hostelu, postanowiłyśmy rozejrzeć się troszkę po Miami Beach. Pogoda na plażowanie nie była idealna, znów wietrznie. Poleżałyśmy chwilę na plaży, pocykałyśmy kilka fotek, ale właściwie czekałyśmy do wieczora, żeby pobawić się na imprezie w Miami! 
Powiem krótko - dla mnie osobiście Miami jest przereklamowane, czułam się jak w zatłoczonych, pełnych turystów Międzyzdrojach. Więc... tyle o Miami - jest fajnie,bo jest plaża, ale jest przereklamowane. Agata miała większe szczęście, bo mogła zostać dzień dłużej i znalazła więcej ładnych miejsc. No, ale cóż... Nocne życie Miami nas nie zachwyciło, tęskniłyśmy do Nowego Orleanu:) 

Za to kolejną rzeczą z listy "must do" będąc w USA jest przejechanie się na Key West. Nie liczą sie żadne zorganizowane wycieczki, należy wypożyczyć auto i doświadczyć tych 170 mil prosto jak w morde strzelił. Widoki są niesamowite, a gdy już dotrzecie na miejsce nie pożałujecie. I nie tylko dlatego, że możecie zobaczyć spacerujące po ulicach i plażach koguty. Tak, wciąż nie wierzę, że to widziałam na własne oczy :D 
Obowiązkowym punktem jest oczywiście zdjęcie w najbardziej wysuniętym na południe punkcie w USA. A żeby poczuć się jak w raju polecamy wybrać się na plażę przy Fort Zachary Tylor State Park, na którą niestety nie starczyło nam zbyt wiele czasu. Zdecydowanie za dużo rzeczy chciałyśmy zobaczyć, a zbyt mało czasu miałyśmy. Mimo wszystko, było cudownie.
 Na dowód mam dla Was filmik.




Saturday, March 26, 2016

New Orleans


To był intensywny tydzień, tyle się wydarzyło, że nawet nie wiem od czego zacząć. W ciągu właściwie pięciu dni zobaczyłam tak wiele niesamowitych rzeczy, odwiedziłam dwa stany i trzy miejsca - najpierw Nowy Orlean w stanie Luizjana, a następnie Miami i Key West na Florydzie.

Postanowiłam, że podzielę relację z moich wakacji na dwa odrębne posty, a zacznę od magicznego Nowego Orleanu! Miejsca, w którym narodził się jazz, a imprezy trwają 24h na dobę 7 dni w tygodniu. Nasze pierwsze wrażenie nie było jednak zbyt pozytywne. Po wylądowaniu i wyjściu z lotniska okazało się, że pogoda nie spełnia naszych oczekiwań. W przeciwieństwie do tego co zapowiadały prognozy było wietrznie i zupełnie jak w Nowym Jorku. A my przygotowane byłyśmy jedynie na upały. Byłyśmy więc przerażone - w czym my będziemy chodzić przez następne dwa dni?! 

Po dotarciu na miejsce, w którym miałyśmy nocleg - skorzystałyśmy z portalu airbnb.com i wynajęłyśmy pokój u osoby prywatnej, tanio i przyjemnie, polecam! - od wejścia w mieszkaniu słychać było delikatną muzykę jazzową. Klimat Nowego Orleanu dopiero się zaczynał. Następnego dnia rano rozpoczęłyśmy zwiedzanie. Od razu oczarowała nas okolica pełna bajecznych kolorowych i charakterystycznych dla Nowego Orleanu domów. Na prawdę pięknie zdobionych.



Jak już pisałam pogoda nie była taka jak się spodziewałyśmy, więc pierwszym punktem wycieczki okazało się centrum handlowe, co by zaopatrzyć się w cokolwiek co można ubrać wieczorem idąć na miasto. Potem już mogłyśmy spokojnie udać się w okolicę French Quarter czyli chyba najbardziej znanej dzielnicy Nowego Orleanu. Włóczyłyśmy się wąskimi uliczkami, podziwiając jego urokliwą zabudowę, wypełnioną kawiarenkami i wszechobecną muzyką. Udałyśmy się na Jackson Square oraz do French Market, przy okazji szukając koralików, które są bardzo charakterystyczne dla Nowego Orleanu, szczególnie dlatego, że ludzie bawiący się na słynnej Bourbon Street rzucają je przechodniom z balkonów. Wszędzie na ulicy były kolorowe koraliki.

Jedną z głównych atrakcji było dla mnie odwiedzenie Cafe du Monde.
Dla tych, którzy oglądali film Chef i pamiętają scenę, w której główny bohater zabiera swojego syna na Beginet - czyli coś w rodzaju francuskiego pączka, to właśnie to miejsce było na mojej liście. Kawiarnia posiada dwa produkty - wspomniane beginet oraz cafe au lait, a kolejka aby je nabyć jest niesamowicie długa. Jednakże - warto poczekać, aby spróbować czegoś tak pysznego. Cena za jedną porcję- 3 pączki + kawa to tylko 6$  


Oczywiście, jak zwykle stojąc w kolejce usłyszałyśmy z Agatą,że kobiety przed nami mówią po polsku:) Postanowiłyśmy się troszkę poradzić, gdzie najlepiej pójść wieczorem, posłuchać dobrej muzyki i fajnie się pobawić. W odpowiedzi na nasze pytanie usłyszałyśmy, aby na pewno nie iść na słynną Bourbon Street, bo tam jest syf, kiła i mogiła i pełno turystów. Za to na Frenchman Street na pewno nam się spodoba. Chcąc jednak doświadczyć jednego i drugiego, postanowiłyśmy, że po drodze na Frenchman Street zaliczymy Bourbon i też będzie fajnie. Tak się nie stało. Nie to, że było nie fajnie, ale było tak dobrze, że aż na Frenchman nie dotarłyśmy ! :) 


Chodziłyśmy z szeroko otwartymi oczami, uśmiechami od ucha do ucha, jak dzieci które właśnie dostały nową zabawkę. Pomimo syfu, kiły i mogiły, oczarowała nas ta nigdy nie kończąca się impreza, muzyka na żywo w każdym barze, przedziwni ludzie na ulicach i kolorowe koraliki. W Nowym Orleanie można legalnie pić alkohol na ulicach, o ile jest on w plastikowym kubeczku, a nie butelce czy puszce. Bezkarnie można więc spacerować z piwem, a w każdym barze można nabyć "drink to go". Mogłyśmy więc posłuchać muzyki rockowej w piano barze i  udać się do bardziej kameralnej knajpki, gdzie w pierwszym rzędzie jak zahipnotyzowane raczyłyśmy się koncertem jakiegoś jazzowego zespołu. Każdy bar miał zupełnie inny klimat. I tak, od baru do baru, mogłyśmy potańczyć i pobawić się to tu, to tam... 
Zupełnie nie chciało się wracać do domu.



Po moim tygodniu wakacji mam dla Was dwie rzeczy, które mogę zaliczyć do listy "must do" będąc w USA. Jedna z nich - przeżyć Bourbon Street, a kolejna w następnym poście :) 

Bardzo istotna rzecz, dla osób które może kiedyś zechcą wybrać się w to miejsce - komunikacja miejska jest mega tania! 3$ kosztował nas bilet na nielimitowane przejazdy przez 24h. W porównaniu do Nowego Jorku - jeden przejazd kosztuje 2,75$. Do tego tramwajem czy autobusem można było wszędzie bardzo łatwo dojechać i zobaczyć wszystkie najbardziej istotne miejsca. 






Żeby nie było, że Nowy Orlean to tylko impreza. W dzień udało nam się zobaczyć wiele ciekawych miejsc, nie tylko French Quarter i Jackson Square ale też park Louisa Armstronga czy choćby słynne cmentarze z charakterystycznymi grobowcami oraz City Park i Park Rzeźb. Z przyjemnością wybrałabym się do Nowego Orleanu raz jeszcze i Wam także bardzo polecam!:) 

Monday, March 14, 2016

Boston

Po prawie miesiącu milczenia powracam do Was z relacją z wycieczki do Bostonu, z której własnie wróciłam. Wszystkich, którzy śledzą bloga, lubią czytać i niecierpliwie czekali na kolejny post bardzo przepraszam, ale w zasadzie nie działo się nic szczególnego oprócz codziennej rutyny, a choć wiele razy chciałam podzielić się z Wami przemyśleniami, zabrakło mi na to czasu. W zamian za długą nieobecność, serwuję Wam Boston i dużo ciekawostek na temat tego miasta! 


Boston jest jednym z najstarszych i jednocześnie najważniejszych dla historii USA miast, a także słynącym z najlepszych uczelni jak Massachusetts Institute of Technology czy Harvard University. Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od Harvard Square, gdzie po szybkim lunchu udaliśmy się zwiedzić campus uniwersytecki, gdzie swoje studenckie lata spędzili między innymi Mark Zuckerberg, Matt Damon czy Bil Gates i wielu, wielu innych.  Głównym punktem, ( zaraz po wskazaniu po przewodnika dormitorium, w którym mieszkał podczas studiów Matt Demon), był pomnik Johna Harvarda, z którym związanym jest ciekawostka... 


Na pomniku możemy przeczytać, iż jest to John Harvard, założyciel uczelni w 1638 roku. Jednakże... pomnik ten zwany jest "pomnikiem trzech kłamstw". Dlaczego? Po pierwsze, John Harvard nie był  założycielem. Po drugie, Harvard został założony w 1636 roku, nie w 1638. A co najzabawniejsze, pomnik nie przedstawia Johna Harvarda. Zgodnie z tradycją turystów postanowiłam potrzeć buta "Johna Harvarda" (czy kogokolwiek), co ma przynieść szczęście... :)

Następnie udaliśmy się do najstarszej z dzielnic Bostonu - Beacon Hill, która była i jest domem dla wielu znanych osób. Między innymi w budynku na zdjęciu mieszka obecny Sekretarz Stanu Stanów Zjednoczonych - John Kerry. Sama dzielnica jest bardzo urokliwa dzięki stylowym kamienicom i brukowanym uliczkom. W okolicy znajduje się park - Boston Common, który jest najstarszym parkiem w kraju. A zaraz przy nim znajduje się jeden z najważniejszych w mieście budynków - Massachusetts State House. Jak określił to taksówkarz, Boston Common jest "bostońskim central parkiem", jeśli w ogóle można go tak porównać. 






W porównaniu do Nowego Jorku, wszystko było wręcz miniaturowe. Ulice spokojne, a metro.. czyste! Najzabawniejszą jednak rzeczą bvł pociąg metra składający się z jednego wagonu. W związku z przejażdżką metrem mam dla Was jednak inną ciekawostkę. Bilet na przejazd bostońskim metrem nazywa się "Charlie ticket". Skąd wzięła się ta nazwa? Dawniej za przejazd metrem należalo zapłacić zarówno podczas wejścia jak i wyjścia. W nawiązaniu do tego powstała piosenka, którą możecie odsłuchać TUTAJ. Piosenka opowiada o mężczyźnie o imieniu Charlie, który wsiadł do pociągu, ale nie miał drobnych, żeby zapłacić za wyjście z metra i jak w piosence "nigdy nie powrócił".   Oczywiście Charlie jest tylko postacią fikcyjną tej satyrycznej piosenki, ale karta metra została nazwana jego imieniem. 



W składzie : meksykańsko - brazylijsko - południowo afrykańsko -  polskim, rozpoczęłyśmy kolejny dzień zwiedzania od śniadania w Quincy Market. A następnie udałyśmy się na krótki spacer po porcie i pobliskim parku Columba oraz na wycieczkę do Massachusetts Institute of Technology, gdzie zjadłyśmy lunch siedząc na trawie, jak wielu otaczających nas studentów. Mogłyśmy przez moment wmieszać się w tłum i poczuć jak studentki najlepszej uczelni na świecie. 



A co do lunchu... postanowiłam zjeść coś tradycyjnego, wybór padł na bostońskiego Lobster Roll czyli nic innego jak bułkę wypełnioną sałatką z mięsem homara. 


Ponieważ pogoda niesamowicie nam sprzyjała, postanowiłyśmy, że na autobus powrotny do NYC, przejdziemy się spacerem. Podziwiając jednocześnie wspaniałe widoki z Harvard Bridge, który jest jednym z kilku mostów w Bostonie. Na zdjęciu widać dwa pozostałe - Longfellow Bridge zwany też "Salt and Pepper" ze względu na kształt wieżyczek, które przypominają wyglądem solniczkę i pieprzniczkę oraz Zakim Brigde. 


Z mostem harvardzkim wiąże się kolejna ciekawostka. Długość mostu została zmierzona w jednostce 'Smoot'. Co to takiego i skąd się to wzięło? Otóż nie jest to właściwie prawdziwa, a humorystyczna jednostka stworzona przez jednego ze studentów MIT - Olivera R. Smoot, który w 1958 roku zmierzył most kładąc się na nim wielokrotnie. Jeden 'Smoot' równa się wysokości Olivera, około 1,70m. Długość mostu została zmierzona na 364,4 Smooty "plus lub minus jedno ucho" (co miało oznaczać niepewność tego pomiaru). 



Podsumowując, mogę przyznać, że Boston to całkiem fajne miasto, w europejskim klimacie. Szczególnie ze względu na wpływy irlandzkie. Zdecydowanie mniej się dzieje niż w NYC, ale nie mogę powiedzieć, że nie znalazłyśmy wieczorem miejsc, do których warto było zajrzeć.  No i oczywiście ze względu na dużą ilość studentów panuje tu studencka atmosfera. 


Aleksandra Baryła,
Boston, Massachusetts. 

A juz w sobotę wybieram się na długo wyczekiwane wakacje. Dokąd tym razem? Czekajcie na relację! :)