Tuesday, March 29, 2016

Miami & Key West

Po dwóch dniach w Nowym Orleanie przyszła pora na długo przez nas wyczekiwane Miami! Spragnione promieni słonecznych wsiadłyśmy w samolot o 6 rano i łapiąc po drodze wschód słońca, leciałyśmy realizować dalszą część naszego planu wycieczki. Chociaż właściwie plan to nie jest dobre słowo, bo jako takiego nie posiadałyśmy. Wiedziałyśmy tylko, że lecimy do Miami na trzy, w przypadku Agaty cztery, dni. Jedyne co było pewne to zarezerwowane auto i zamiar pojechania na Key West. Nocleg? Kto by się tam martwił na zapas, spontanicznie po wylądowaniu zarezerwowałyśmy hostel. Lokalizacja perfekcyjna, warunki całkiem fajne, śniadanie wliczone w cene, 12 osób w pokoju - jakoś damy rade! I muszę przyznać, że nie było najgorzej. Było ciekawie, szczególnie z pięćdziesięcioletnią murzynką, która spała nago i nastawiała klimatyzację na bardzo zimne temperatury, tocząc nocne kłótnie z resztą osób w pokoju. Generalnie z naszymi współlokatorkami własciwie się mijałyśmy - one szły na imprezę, my odsypiałyśmy intensywny dzień zwiedzania... one odsypiały imprezę, my o 6 rano robiłyśmy pobudkę szykując się do wyjścia. Po tych wakacjach stwierdziłyśmy z Agatą, że właściwie to ciężko się z nami podróżuje :D 

Tak więc po załatwieniu hostelu, postanowiłyśmy rozejrzeć się troszkę po Miami Beach. Pogoda na plażowanie nie była idealna, znów wietrznie. Poleżałyśmy chwilę na plaży, pocykałyśmy kilka fotek, ale właściwie czekałyśmy do wieczora, żeby pobawić się na imprezie w Miami! 
Powiem krótko - dla mnie osobiście Miami jest przereklamowane, czułam się jak w zatłoczonych, pełnych turystów Międzyzdrojach. Więc... tyle o Miami - jest fajnie,bo jest plaża, ale jest przereklamowane. Agata miała większe szczęście, bo mogła zostać dzień dłużej i znalazła więcej ładnych miejsc. No, ale cóż... Nocne życie Miami nas nie zachwyciło, tęskniłyśmy do Nowego Orleanu:) 

Za to kolejną rzeczą z listy "must do" będąc w USA jest przejechanie się na Key West. Nie liczą sie żadne zorganizowane wycieczki, należy wypożyczyć auto i doświadczyć tych 170 mil prosto jak w morde strzelił. Widoki są niesamowite, a gdy już dotrzecie na miejsce nie pożałujecie. I nie tylko dlatego, że możecie zobaczyć spacerujące po ulicach i plażach koguty. Tak, wciąż nie wierzę, że to widziałam na własne oczy :D 
Obowiązkowym punktem jest oczywiście zdjęcie w najbardziej wysuniętym na południe punkcie w USA. A żeby poczuć się jak w raju polecamy wybrać się na plażę przy Fort Zachary Tylor State Park, na którą niestety nie starczyło nam zbyt wiele czasu. Zdecydowanie za dużo rzeczy chciałyśmy zobaczyć, a zbyt mało czasu miałyśmy. Mimo wszystko, było cudownie.
 Na dowód mam dla Was filmik.




Saturday, March 26, 2016

New Orleans


To był intensywny tydzień, tyle się wydarzyło, że nawet nie wiem od czego zacząć. W ciągu właściwie pięciu dni zobaczyłam tak wiele niesamowitych rzeczy, odwiedziłam dwa stany i trzy miejsca - najpierw Nowy Orlean w stanie Luizjana, a następnie Miami i Key West na Florydzie.

Postanowiłam, że podzielę relację z moich wakacji na dwa odrębne posty, a zacznę od magicznego Nowego Orleanu! Miejsca, w którym narodził się jazz, a imprezy trwają 24h na dobę 7 dni w tygodniu. Nasze pierwsze wrażenie nie było jednak zbyt pozytywne. Po wylądowaniu i wyjściu z lotniska okazało się, że pogoda nie spełnia naszych oczekiwań. W przeciwieństwie do tego co zapowiadały prognozy było wietrznie i zupełnie jak w Nowym Jorku. A my przygotowane byłyśmy jedynie na upały. Byłyśmy więc przerażone - w czym my będziemy chodzić przez następne dwa dni?! 

Po dotarciu na miejsce, w którym miałyśmy nocleg - skorzystałyśmy z portalu airbnb.com i wynajęłyśmy pokój u osoby prywatnej, tanio i przyjemnie, polecam! - od wejścia w mieszkaniu słychać było delikatną muzykę jazzową. Klimat Nowego Orleanu dopiero się zaczynał. Następnego dnia rano rozpoczęłyśmy zwiedzanie. Od razu oczarowała nas okolica pełna bajecznych kolorowych i charakterystycznych dla Nowego Orleanu domów. Na prawdę pięknie zdobionych.



Jak już pisałam pogoda nie była taka jak się spodziewałyśmy, więc pierwszym punktem wycieczki okazało się centrum handlowe, co by zaopatrzyć się w cokolwiek co można ubrać wieczorem idąć na miasto. Potem już mogłyśmy spokojnie udać się w okolicę French Quarter czyli chyba najbardziej znanej dzielnicy Nowego Orleanu. Włóczyłyśmy się wąskimi uliczkami, podziwiając jego urokliwą zabudowę, wypełnioną kawiarenkami i wszechobecną muzyką. Udałyśmy się na Jackson Square oraz do French Market, przy okazji szukając koralików, które są bardzo charakterystyczne dla Nowego Orleanu, szczególnie dlatego, że ludzie bawiący się na słynnej Bourbon Street rzucają je przechodniom z balkonów. Wszędzie na ulicy były kolorowe koraliki.

Jedną z głównych atrakcji było dla mnie odwiedzenie Cafe du Monde.
Dla tych, którzy oglądali film Chef i pamiętają scenę, w której główny bohater zabiera swojego syna na Beginet - czyli coś w rodzaju francuskiego pączka, to właśnie to miejsce było na mojej liście. Kawiarnia posiada dwa produkty - wspomniane beginet oraz cafe au lait, a kolejka aby je nabyć jest niesamowicie długa. Jednakże - warto poczekać, aby spróbować czegoś tak pysznego. Cena za jedną porcję- 3 pączki + kawa to tylko 6$  


Oczywiście, jak zwykle stojąc w kolejce usłyszałyśmy z Agatą,że kobiety przed nami mówią po polsku:) Postanowiłyśmy się troszkę poradzić, gdzie najlepiej pójść wieczorem, posłuchać dobrej muzyki i fajnie się pobawić. W odpowiedzi na nasze pytanie usłyszałyśmy, aby na pewno nie iść na słynną Bourbon Street, bo tam jest syf, kiła i mogiła i pełno turystów. Za to na Frenchman Street na pewno nam się spodoba. Chcąc jednak doświadczyć jednego i drugiego, postanowiłyśmy, że po drodze na Frenchman Street zaliczymy Bourbon i też będzie fajnie. Tak się nie stało. Nie to, że było nie fajnie, ale było tak dobrze, że aż na Frenchman nie dotarłyśmy ! :) 


Chodziłyśmy z szeroko otwartymi oczami, uśmiechami od ucha do ucha, jak dzieci które właśnie dostały nową zabawkę. Pomimo syfu, kiły i mogiły, oczarowała nas ta nigdy nie kończąca się impreza, muzyka na żywo w każdym barze, przedziwni ludzie na ulicach i kolorowe koraliki. W Nowym Orleanie można legalnie pić alkohol na ulicach, o ile jest on w plastikowym kubeczku, a nie butelce czy puszce. Bezkarnie można więc spacerować z piwem, a w każdym barze można nabyć "drink to go". Mogłyśmy więc posłuchać muzyki rockowej w piano barze i  udać się do bardziej kameralnej knajpki, gdzie w pierwszym rzędzie jak zahipnotyzowane raczyłyśmy się koncertem jakiegoś jazzowego zespołu. Każdy bar miał zupełnie inny klimat. I tak, od baru do baru, mogłyśmy potańczyć i pobawić się to tu, to tam... 
Zupełnie nie chciało się wracać do domu.



Po moim tygodniu wakacji mam dla Was dwie rzeczy, które mogę zaliczyć do listy "must do" będąc w USA. Jedna z nich - przeżyć Bourbon Street, a kolejna w następnym poście :) 

Bardzo istotna rzecz, dla osób które może kiedyś zechcą wybrać się w to miejsce - komunikacja miejska jest mega tania! 3$ kosztował nas bilet na nielimitowane przejazdy przez 24h. W porównaniu do Nowego Jorku - jeden przejazd kosztuje 2,75$. Do tego tramwajem czy autobusem można było wszędzie bardzo łatwo dojechać i zobaczyć wszystkie najbardziej istotne miejsca. 






Żeby nie było, że Nowy Orlean to tylko impreza. W dzień udało nam się zobaczyć wiele ciekawych miejsc, nie tylko French Quarter i Jackson Square ale też park Louisa Armstronga czy choćby słynne cmentarze z charakterystycznymi grobowcami oraz City Park i Park Rzeźb. Z przyjemnością wybrałabym się do Nowego Orleanu raz jeszcze i Wam także bardzo polecam!:) 

Monday, March 14, 2016

Boston

Po prawie miesiącu milczenia powracam do Was z relacją z wycieczki do Bostonu, z której własnie wróciłam. Wszystkich, którzy śledzą bloga, lubią czytać i niecierpliwie czekali na kolejny post bardzo przepraszam, ale w zasadzie nie działo się nic szczególnego oprócz codziennej rutyny, a choć wiele razy chciałam podzielić się z Wami przemyśleniami, zabrakło mi na to czasu. W zamian za długą nieobecność, serwuję Wam Boston i dużo ciekawostek na temat tego miasta! 


Boston jest jednym z najstarszych i jednocześnie najważniejszych dla historii USA miast, a także słynącym z najlepszych uczelni jak Massachusetts Institute of Technology czy Harvard University. Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od Harvard Square, gdzie po szybkim lunchu udaliśmy się zwiedzić campus uniwersytecki, gdzie swoje studenckie lata spędzili między innymi Mark Zuckerberg, Matt Damon czy Bil Gates i wielu, wielu innych.  Głównym punktem, ( zaraz po wskazaniu po przewodnika dormitorium, w którym mieszkał podczas studiów Matt Demon), był pomnik Johna Harvarda, z którym związanym jest ciekawostka... 


Na pomniku możemy przeczytać, iż jest to John Harvard, założyciel uczelni w 1638 roku. Jednakże... pomnik ten zwany jest "pomnikiem trzech kłamstw". Dlaczego? Po pierwsze, John Harvard nie był  założycielem. Po drugie, Harvard został założony w 1636 roku, nie w 1638. A co najzabawniejsze, pomnik nie przedstawia Johna Harvarda. Zgodnie z tradycją turystów postanowiłam potrzeć buta "Johna Harvarda" (czy kogokolwiek), co ma przynieść szczęście... :)

Następnie udaliśmy się do najstarszej z dzielnic Bostonu - Beacon Hill, która była i jest domem dla wielu znanych osób. Między innymi w budynku na zdjęciu mieszka obecny Sekretarz Stanu Stanów Zjednoczonych - John Kerry. Sama dzielnica jest bardzo urokliwa dzięki stylowym kamienicom i brukowanym uliczkom. W okolicy znajduje się park - Boston Common, który jest najstarszym parkiem w kraju. A zaraz przy nim znajduje się jeden z najważniejszych w mieście budynków - Massachusetts State House. Jak określił to taksówkarz, Boston Common jest "bostońskim central parkiem", jeśli w ogóle można go tak porównać. 






W porównaniu do Nowego Jorku, wszystko było wręcz miniaturowe. Ulice spokojne, a metro.. czyste! Najzabawniejszą jednak rzeczą bvł pociąg metra składający się z jednego wagonu. W związku z przejażdżką metrem mam dla Was jednak inną ciekawostkę. Bilet na przejazd bostońskim metrem nazywa się "Charlie ticket". Skąd wzięła się ta nazwa? Dawniej za przejazd metrem należalo zapłacić zarówno podczas wejścia jak i wyjścia. W nawiązaniu do tego powstała piosenka, którą możecie odsłuchać TUTAJ. Piosenka opowiada o mężczyźnie o imieniu Charlie, który wsiadł do pociągu, ale nie miał drobnych, żeby zapłacić za wyjście z metra i jak w piosence "nigdy nie powrócił".   Oczywiście Charlie jest tylko postacią fikcyjną tej satyrycznej piosenki, ale karta metra została nazwana jego imieniem. 



W składzie : meksykańsko - brazylijsko - południowo afrykańsko -  polskim, rozpoczęłyśmy kolejny dzień zwiedzania od śniadania w Quincy Market. A następnie udałyśmy się na krótki spacer po porcie i pobliskim parku Columba oraz na wycieczkę do Massachusetts Institute of Technology, gdzie zjadłyśmy lunch siedząc na trawie, jak wielu otaczających nas studentów. Mogłyśmy przez moment wmieszać się w tłum i poczuć jak studentki najlepszej uczelni na świecie. 



A co do lunchu... postanowiłam zjeść coś tradycyjnego, wybór padł na bostońskiego Lobster Roll czyli nic innego jak bułkę wypełnioną sałatką z mięsem homara. 


Ponieważ pogoda niesamowicie nam sprzyjała, postanowiłyśmy, że na autobus powrotny do NYC, przejdziemy się spacerem. Podziwiając jednocześnie wspaniałe widoki z Harvard Bridge, który jest jednym z kilku mostów w Bostonie. Na zdjęciu widać dwa pozostałe - Longfellow Bridge zwany też "Salt and Pepper" ze względu na kształt wieżyczek, które przypominają wyglądem solniczkę i pieprzniczkę oraz Zakim Brigde. 


Z mostem harvardzkim wiąże się kolejna ciekawostka. Długość mostu została zmierzona w jednostce 'Smoot'. Co to takiego i skąd się to wzięło? Otóż nie jest to właściwie prawdziwa, a humorystyczna jednostka stworzona przez jednego ze studentów MIT - Olivera R. Smoot, który w 1958 roku zmierzył most kładąc się na nim wielokrotnie. Jeden 'Smoot' równa się wysokości Olivera, około 1,70m. Długość mostu została zmierzona na 364,4 Smooty "plus lub minus jedno ucho" (co miało oznaczać niepewność tego pomiaru). 



Podsumowując, mogę przyznać, że Boston to całkiem fajne miasto, w europejskim klimacie. Szczególnie ze względu na wpływy irlandzkie. Zdecydowanie mniej się dzieje niż w NYC, ale nie mogę powiedzieć, że nie znalazłyśmy wieczorem miejsc, do których warto było zajrzeć.  No i oczywiście ze względu na dużą ilość studentów panuje tu studencka atmosfera. 


Aleksandra Baryła,
Boston, Massachusetts. 

A juz w sobotę wybieram się na długo wyczekiwane wakacje. Dokąd tym razem? Czekajcie na relację! :)