Saturday, July 30, 2016

Witamy na Dzikim Zachodzie!


Kowbojki, kapelusz, kraciasta koszula czyli...Witamy na Dzikim Zachodzie! 

Udało mi się odwiedzić kolejny stan, a mianowicie Wyoming, gdzie spędziłam wraz z moją host rodziną tydzień na ranczu. Dookoła mając jedynie góry i lasy. Przez tydzień mieszkając w drewnianym domku tuż obok górskiego potoku, co noc usypiałam przy relaksującym szumie wody rozbijającej się o kamyki. Totalnie wkręciłam się w atmosferę rancza codziennie biegając w moich kowbojkach i kapeluszu, korzystając z uroków natury, podziwiając jej piękno i zapominając na chwilę o życiu w mieście i jego pędzie. Żebyście nie myśleli, że było mi tak zupełnie dobrze oczywiście przy tym wszystkim pracowałam. No, ale zawsze lepsza taka praca niż codzienna monotonnia. I to jest właśnie to, co zaczęłam doceniać po czasie bycia z moją host rodziną. Mimo, że moje życie nabrało szalonego tempa, jest zwariowane i nieprzewidywalne. Mimo, że ciągle żyję na walizkach to nie mogę narzekać na monotonnię i nudę. 


Od pierwszego wejrzenia zakochałam się w otaczającym nas krajobrazie i atmosferze, która panowała na ranczu. Już pierwszego wieczoru, kiedy tylko dotarliśmy na miejsce udaliśmy się na kolację, oczywiście - na świeżym powietrzu. Każdy posiłek na ranczu poprzedzony był rozchodzącym się dookoła dźwiękiem dzwonu, który informował gości, że czas na strawę! Po kolacji udaliśmy się na przejażdżkę przyczepą ciągniętą przez traktor, zasiadając oczywiście na sianie. I w iście amerykańskim stylu kończąc nasz niezmiernie długi (z uwagi na podróż) dzień, piekąc pianki marshmallow nad ogniskiem.



Niewątpliwie najlepszą częścią całego wyjazdu była dla mnie jazda konna! Przed którą byłam szczerze mówiąc odrobinę zestresowana, kiedy host oznajmił mi, że zapisał mnie na wieczorną przejażdzkę. Ostatni raz siedziałam na koniu mając może 5 lat co skończyło się moim z tego ów konia upadkiem. Tak, może to jest przyczyną moich nie zawsze mądrych pomysłów. W każdym razie... 
Stres minął jak tylko wsiadłam na konia imieniem Nemo. Mogę śmiało powiedzieć, że była to jedna z najwspanialszych chwil, jakich doświadczyłam podczas mojej przygody w stanach. I nie o samą w sobie jazdę konną mi tutaj chodzi, ale o niesamowite widoki, jakie malowały się dookoła. I nie bez powodu używam słowa malowały, gdyż wyglądało to zupełnie jak z obrazka lub jak filmu o Dzikim Zachodzie. A jazda konna była do tego dodatkiem, która pozwalał zachwycać się tym niepowtarzalnym widokiem w nietypowy sposób. Czułam się zupełnie jak w westernie, jadąc konno przez górskie ścieżki, przez las... Oczywiście, także tym razem nie zabrakło ogniska w lesie z wszechobecnymi amerykańskimi S'mores - piankami marshmallows z czekoladą i krakersami. 

Próbowałam w trakcie przejażdżki robić zdjęcia, które niestety moim zdaniem i tak nie oddadzą tych cudownych widoków... 







Inną ciekawą rzeczą, której doświadczyłam było imprezowanie w totalnie amerykańskim stylu. A mianowicie, jestem tu już prawie rok (!) - tak, dokładnie tyle minie za 10 dni (uwierzycie? bo ja nie!). I... nie byłam na prawdziwej amerykańskiej domówce! A tu proszę, na ranczu wszystko może się zdażyć. Otóż, jak się okazało obsługa rancza to sami młodzi ludzie, dla których była to wakacyjna praca i którzy jak to młodzi ludzie po pracy szukali rozrywki... Wiąże się to oczywiście z codzinnymi imprezami, na które miałam okazję być zaproszona. A wręcz później - wysłana przez hostów. Tak więc oto, po ciężkim dniu pracy udałam się na prawdziwą amerykańską domówkę, pierwszy raz w życiu grając w beer ponga, flip cups i inne pojechane amerykańskie gry alkoholowe. A także, uwaga, doświadczając pierwszego w życiu amerykańskiego wesela! Okay... Nie było ono prawdziwe jak się okazało. Była to jedynie impreza pozorowana na wesele, ale byłam pod ogromnym wrażeniem zaangażowania i dopracowania każdego szczegółu jak przygotowanie ołtarza, wygłaszanie przemów i przeprowadzenia ceremonii w bardzo realistyczny sposób. Wszyscy byli oczywiście przebrani, był ksiądz, byli faceci przebrani za druhny i kobiety występujacy jako drużbowie. Nie zabrakło pary młodej, którą ku mojemu zaskoczeniu okazali się dwaj mężczyźni. I tak, nie zabrakło białej sukni! Wszystko oczywiście zakończyło się jedną, wielką imprezą...


A jeśli o imprezach już mowa... 
Na zakończenie naszego wyjazdu udaliśmy się na prawdziwą kowbojską potańcówkę, z muzyką na żywo... Czy było fajnie tego Wam nie powiem, bo musiałam iść do domu z dzieckiem płaczącym, że mu za głośno. No cóż, nie można mieć wszystkiego. 



Korzystając z chwili wolnego wybrałam się na spacer po górach. Mając odrobinę spokoju tylko i wyłącznie dla siebie. W samotności rozkoszując się otaczającymi mnie widokami i ciszą, przeplataną odgłosami świerzczy czy innego robactwa. Gdzieniegdzie napotykając potok, przebiegające stado saren lub... niespodziewanie znajdując końską podkowę, którą przemyciłam w walizce jako moją pamiątkę z kolejnego odwiedzonego miejsca. 




No comments:

Post a Comment